środa, 30 września 2015

Ulęgałki na wierzbie. mirabelki na sośnie



Fajnie jest być lokatorem lasu. A właściwie, to nie tylko lasu.
Mieszkam sobie na suchych łąkach, porośniętych kocanką piaskową i równie piaskowym jasieńcem, a dach nad głową utkany mam z liści czeremchy i brzozy. Na wakacje wyjeżdżam na łąki te bardziej podmokłe, gdzie bawię się w „łapanie much” z niecierpkiem himalajskim, stroję się w korale kaliny, gdzie łabędzie nie mają dziobów wymalowanych tak mocno, jak te w mieście. Walczymy na miecze orężem z pałki wodnej, a zmęczeni siadamy nad brzegiem Odry, licząc kormorany. Gdy już się do syta naodpoczywam, idę do pracy. A pracuję w lesie i wiejskich okolicach. Przeczesuję ściółkę leśną w poszukiwaniu grzybów i borówek, wyłuskuję kryształy wonnej żywicy sosnowej lub zaglądam do porzuconych obejść i sadów, które obfitują w prawdziwe skarby. Skarby zapomniane i porzucone, leżące pod drzewem i niechciane. Ja zbieram je do koszyka z czułością, ciesząc się, że Mateczka Natura o dzieciach swych pamięta i obdarowuje nas szczodrze, pilnując, żebyśmy głodni od niej nie wyszli.

Ostatnio Mateczka w porozumieniu z Ciotką Jesienią wyjątkowo hojnie mnie potraktowała. Oddała mi z uśmiechem wiadro jabłek – dużych, soczystych i słodkich, dokładnie takich, jakie ludzie bezmyślnie kupują w markecie, ale lepszych, bo nie pryskanych i za darmo. Dała mi też worek cierpkich, żółtych ulęgałek, trochę jeżyn i całą górę dzikich śliwek, gdzie słodki, miodowy w smaku i barwie miąższ schowany jest pod orzeźwiająco kwaśną skórką, alarmująco czerwoną. 

Będą octy, pomyślałam sobie. I tak też się stało. Mam słoiczek aromatycznego octu jeżynowego, który pachnie słońcem. Mam wiadro octu śliwkowo-gruszkowego. I jeszcze większe jabłkowego. Zapasy na cały rok! 

Mam też suszone jabłuszka i skarby w słoikach. Musy owocowo-ziołowe, w sam raz do jaglanki na mleku albo do wyjedzenia ze słoiczka w razie potrzeby uzupełnienia owoców we krwi. Bez cukru. Bez sztucznych barwników i aromatów. Bez wymyślnych etykietek i w cenie, z którą konkurować nie może nic. Zapraszam na pyszności. 

LAWENDOWA ŚLIWKA

Składniki:


  • Micha mirabelek czy innych dzikusów. Żółte, czerwone, każde.
  • 1-2 łyżki masła
  • Łyżeczka suszonych kwiatów lawendy
  • Ewentualnie miód


Przygotowanie:

Mirabelki są wyjątkowo odporne na drylowanie, dlatego przetarłam je przez krajarkę do warzyw, taką okrągłą, siatkowatą No, taką, o. Kto nie lubi kwaśnych przetworów, może od razu oddzielić miąższ od skórek. Ja lubię kwach. U mnie skórki zostały. W garnku rozpuściłam masło i wrzuciłam przetarte śliwki. Pogotowałam chwilę i zmiksowałam całość blenderem na gładką masę. Dodałam łyżkę miodu, bo mus wyszedł wyjątkowo kwaśny. Dodałam lawendę i gotowałam jeszcze pół godziny. Jako, że zastała mnie noc, a mus był jeszcze dość rzadki, zostawiłam go na noc i na następny dzień, gotowałam na małym ogniu jeszcze około godziny. Gorący zapakowałam do słoików. Dopiero później przyszło mi do głowy, że gdybym nie dodała miodu, otrzymałabym świetny kwaśny sos do mięs. Trudno. Spróbuję w przyszłym roku. 


IMBIROWA GRUSZKA

Składniki:


  • Micha gruszek-ulęgałek
  • 1-2 łyżki masła
  • 2 cm kawałek imbiru


Przygotowanie:

Wybrałam co większe i bardziej dojrzałe ulęgałki, pokroiłam na ćwiartki i wycięłam gniazda nasienne. Reszta poszła analogicznie do śliwek: rozpuściłam masło, wrzuciłam gruszki, gotowałam do zmięknięcia, zmiksowałam, dodałam posiekany imbir, odparowałam, zapakowałam do słoików – banalne i pyszne. 

Masło dodaje musom bardzo fajny, zaskakujący smak. Jestem zadowolona. Chcę więcej owoców. Gdybym miała tyle cierpliwości, zrobiłabym mus z owoców róży pomarszczonej. Z rozmarynem. Albo cynamonem. Albo kardamonem. 

Nie ma gruszek. Ani śliwek. Ale jest lawenda!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz