Pobudka o
poranku.
Nieśpieszne śniadanie, rozeznanie z pogodą i szybka decyzja: jedziemy.
Pakowanie równie szybkie: aparat, termos z herbatą, kiełbaski na ognisko,
niezbędny ekwipunek. Kalesony, trzy pary skarpet, dwa swetry,
rękawiczki-menelki i jestem gotowa do drogi. Trasa samochodem to jedna rzecz.
Kolejną jest półgodzinna wędrówka w poszukiwaniu idealnego miejsca, jesteśmy
objuczeni sprzętem. Szybki marsz cudownie rozgrzewa ciało na najbliższe dwie
godziny, więc czapka i kurtka lądują na ziemi. Czas rozstawić siedzonko, przygotować
sprzęt, umościć się wygodnie i zacząć zabawę.
Wędkowanie.
Jest środek
zimy, ale już prawie jak wiosna. Kwitną olchy i topole. Na kanałach pływają
łabędzie, bobry z głośnym pluskiem rzucają się do wody. Już mało czujny obserwator
spokojnie widzi parę majestatycznych orłów, wielkiego kruka i zagubionego
bociana. Żeby w mgnieniu zauważyć parę bajecznie kolorowych zimorodków i wesołą
wydrę, trzeba być bardziej spostrzegawczym. Ale spokojnie, długie godziny na
łonie natury wyostrzają zmysły i pozwalają widzieć więcej.
Siedzimy w
milczeniu nad wodą, mocząc kije. Styczeń to miesiąc okoni. Większość jest
mikra, maleńka, tak zwana „gówniarzeria”. To niezbyt istotne. W końcu łowimy
głównie dla przyjemności, więc nawet najmniejszy pasiaczek bardzo cieszy oko.
Piękne, zielone pręgi, groźnie rozwarta paszcza, nastroszona w całej okazałości
płetwa grzbietowa – maleńkie cudo! Mieniące się srebrem płotki, wystrojone w
pomarańczowe płetwy również zachwycają, mimo, że to najbardziej pospolite
rybki. Trafił się nawet jeden jazgarz – nastroszony jeszcze bardziej niż
okonie, dumny groźnie spoglądający, mimo swoich niewielkich gabarytów.
Chmury pełzną
leniwie po niebie a woda równie leniwie snuje się w korycie. Czasem pokropi
deszcz, czasem paluchy odmarzają, a czasem słychać pierwsze, nieśmiałe śpiewy
ptaków. Brzmi jak wiosna i pachnie jak wiosna.
Otacza nas
przepiękna kraina: z jednej strony kanał i malownicze rozlewiska, gdzie
majestatycznie suną łabędzie, a zeszłoroczne trzciny chybocą się na wietrze.
Gdzieniegdzie na wodzie widać jeszcze krę. Z drugiej strony tajemnicze bagna.
Olchy prężą się równiutko w górę, potrząsając fioletowymi kwiatostanami, czasem
trafi się jakaś brzózka. W burej i brązowej ściółce mienią się oczka bajorek.
Stare, powalone drzewa, porośnięte puszystym mchem nadają tej scenerii szczyptę
niesamowitości. Byś może gdzieś tam czai się łoś? Może pod starym świerkiem
przycupnęła chatka czarownicy?
Łowię sobie
małe pasiaki, a moje myśli, przeszczęśliwe, krążą wokół letniego słońca,
biwaków, pluskania się w jeziorze i
gmerania patykiem w żarze, w poszukiwaniu ziemniaczków. Wokół niekończących się
spacerów po lesie, po łące, po bagnisku. Wokół ziółek, beztroski, długich dni i
wylegiwania się na kocu. Tęskno mi do lata. Albo chociaż do pełni wiosny…
Ale to nic,
przecież w oczekiwaniu na lato nie można zapomnieć o tym, co tu i teraz. O błogim,
zimowym jeszcze spokoju, o tej radości, którą sprawiają coraz późniejsze
zachody słońca. O bluszczyku kurdybanku, na którym zima kompletnie nie robi
wrażenia. O wygrzewaniu zmarzniętych stóp przy ognisku, kiedy ryby przestają
brać.
Mijają nas
różni wędkarze. Starsi, doświadczeni. Mają swoje miejsca i swoje tajemne
techniki. Raz chętnie się nimi dzielą, innym razem zachowują arkana wędkarstwa
dla siebie. A wszyscy obłowieni: dorodnie płocie i okonie – wszak nic innego
teraz nie bierze. Wszyscy skromni, umniejszający swoje osiągnięcia, mimo, że do
domu wracają z pełnym do połowy wiadrem ryb. Ach, też bym tak chciała! Być w
stanie zapewnić sobie pożywienie własnymi rękami, własnymi siłami – to przecież
mój cel. Nie szkodzi, w końcu nam też udaje się wyciągnąć kilka większych
sztuk, uda się zrobić kolację dla czterech osób. Cóż to za satysfakcja! Czyste,
zdrowe jedzenie, bez antybiotyków, bez sztucznych hormonów, bez konserwantów.
Żyjące w naturze, w spokoju, zamiast w hodowlanym stawie.
Początki
bywają skromne, ale to nic. Przed nami przecież maluje się wspaniałe zdobywanie
doświadczeń. Poznawanie rybek jak najlepiej: kiedy lubią jeść, w jakich
zakamarkach się chowają, kiedy jaka rybka buszuje. Bardzo piękna perspektywa.
Spoglądam na
ten mój mały świat a buzia sama mi się uśmiecha. Najpiękniejsze miejsca są
bardzo blisko domu, wystarczy ich poszukać. Wystarczy umieć docenić piękno
prostego życia. Wyczulić zmysły na wszelkie doznania, płynące z obcowania z
naturą, wyłączyć się z wyścigu szczurów. Być tu i teraz, całkowicie i realnie.
Powąchać kawałek świeżego drewna, potrzymać w rękach zimną, szamocącą się rybę,
wsłuchać się w szum wiatru. Dotknąć piękna.
Jutro też
pójdziemy na ryby.
*Śmierć pięknych saren - Ota Pavel. Polecam.
Tak sobie czytam Twojego bloga i się zachwycam. Co prawda sama studiuję farmację, o ziołach wiedzieć muszę i koniec, a świat farmaceutyków mnie fascynuje - ale to nie zmienia faktu, że jestem dzieckiem wychowanym z babcią uprawiającą własne jedzenie, z wujkiem z wsiową farmą z krówkami i świniami które zabijal, żeby nas obdarować przetworami itd. Nie spotka mnie zapewne tak skrajna decyzja jak rezygnacja z kupnych rzeczy, ale świat samoróbnych kosmetyków, herbat i innych takich jest szalenie fascynujący i zachęciłaś mnie jeszcze bardziej żeby w tym grzebać.
OdpowiedzUsuńBez przesady, to nie jest tak, że w ogóle nie kupuję rzeczy. Nie jestem w stanie wszystkiego zrobić sama. Jednak do tego właśnie dążę. Wszystko małymi kroczkami. Robiąc jedną rzecz, okazuje się, że mogę zrobić sama pięć innych - to tylko kwestia chęci, wiedzy, pomysłowości. A wiedza to wór bez dna: jak już człowiek raz wejdzie w ten ziołowy klimat, to pomalutku zmienia się całe jego życie: odżywianie, podejście do życia, priorytety, potrzeby. To cudowny świat i chciałabym, żeby każdy miał chociaż okazję do niego wkroczyć.
Usuń