wtorek, 2 lutego 2016

"O tym jak spotkałem się z rybami"*





Pobudka o poranku.
Nieśpieszne śniadanie, rozeznanie z pogodą i szybka decyzja: jedziemy. Pakowanie równie szybkie: aparat, termos z herbatą, kiełbaski na ognisko, niezbędny ekwipunek. Kalesony, trzy pary skarpet, dwa swetry, rękawiczki-menelki i jestem gotowa do drogi. Trasa samochodem to jedna rzecz. Kolejną jest półgodzinna wędrówka w poszukiwaniu idealnego miejsca, jesteśmy objuczeni sprzętem. Szybki marsz cudownie rozgrzewa ciało na najbliższe dwie godziny, więc czapka i kurtka lądują na ziemi. Czas rozstawić siedzonko, przygotować sprzęt, umościć się wygodnie i zacząć zabawę.

Wędkowanie. 

Jest środek zimy, ale już prawie jak wiosna. Kwitną olchy i topole. Na kanałach pływają łabędzie, bobry z głośnym pluskiem rzucają się do wody. Już mało czujny obserwator spokojnie widzi parę majestatycznych orłów, wielkiego kruka i zagubionego bociana. Żeby w mgnieniu zauważyć parę bajecznie kolorowych zimorodków i wesołą wydrę, trzeba być bardziej spostrzegawczym. Ale spokojnie, długie godziny na łonie natury wyostrzają zmysły i pozwalają widzieć więcej. 

Siedzimy w milczeniu nad wodą, mocząc kije. Styczeń to miesiąc okoni. Większość jest mikra, maleńka, tak zwana „gówniarzeria”. To niezbyt istotne. W końcu łowimy głównie dla przyjemności, więc nawet najmniejszy pasiaczek bardzo cieszy oko. Piękne, zielone pręgi, groźnie rozwarta paszcza, nastroszona w całej okazałości płetwa grzbietowa – maleńkie cudo! Mieniące się srebrem płotki, wystrojone w pomarańczowe płetwy również zachwycają, mimo, że to najbardziej pospolite rybki. Trafił się nawet jeden jazgarz – nastroszony jeszcze bardziej niż okonie, dumny groźnie spoglądający, mimo swoich niewielkich gabarytów. 

Chmury pełzną leniwie po niebie a woda równie leniwie snuje się w korycie. Czasem pokropi deszcz, czasem paluchy odmarzają, a czasem słychać pierwsze, nieśmiałe śpiewy ptaków. Brzmi jak wiosna i pachnie jak wiosna. 

Otacza nas przepiękna kraina: z jednej strony kanał i malownicze rozlewiska, gdzie majestatycznie suną łabędzie, a zeszłoroczne trzciny chybocą się na wietrze. Gdzieniegdzie na wodzie widać jeszcze krę. Z drugiej strony tajemnicze bagna. Olchy prężą się równiutko w górę, potrząsając fioletowymi kwiatostanami, czasem trafi się jakaś brzózka. W burej i brązowej ściółce mienią się oczka bajorek. Stare, powalone drzewa, porośnięte puszystym mchem nadają tej scenerii szczyptę niesamowitości. Byś może gdzieś tam czai się łoś? Może pod starym świerkiem przycupnęła chatka czarownicy?


Łowię sobie małe pasiaki, a moje myśli, przeszczęśliwe, krążą wokół letniego słońca, biwaków, pluskania się w jeziorze  i gmerania patykiem w żarze, w poszukiwaniu ziemniaczków. Wokół niekończących się spacerów po lesie, po łące, po bagnisku. Wokół ziółek, beztroski, długich dni i wylegiwania się na kocu. Tęskno mi do lata. Albo chociaż do pełni wiosny… 

Ale to nic, przecież w oczekiwaniu na lato nie można zapomnieć o tym, co tu i teraz. O błogim, zimowym jeszcze spokoju, o tej radości, którą sprawiają coraz późniejsze zachody słońca. O bluszczyku kurdybanku, na którym zima kompletnie nie robi wrażenia. O wygrzewaniu zmarzniętych stóp przy ognisku, kiedy ryby przestają brać. 

Mijają nas różni wędkarze. Starsi, doświadczeni. Mają swoje miejsca i swoje tajemne techniki. Raz chętnie się nimi dzielą, innym razem zachowują arkana wędkarstwa dla siebie. A wszyscy obłowieni: dorodnie płocie i okonie – wszak nic innego teraz nie bierze. Wszyscy skromni, umniejszający swoje osiągnięcia, mimo, że do domu wracają z pełnym do połowy wiadrem ryb. Ach, też bym tak chciała! Być w stanie zapewnić sobie pożywienie własnymi rękami, własnymi siłami – to przecież mój cel. Nie szkodzi, w końcu nam też udaje się wyciągnąć kilka większych sztuk, uda się zrobić kolację dla czterech osób. Cóż to za satysfakcja! Czyste, zdrowe jedzenie, bez antybiotyków, bez sztucznych hormonów, bez konserwantów. Żyjące w naturze, w spokoju, zamiast w hodowlanym stawie. 

Początki bywają skromne, ale to nic. Przed nami przecież maluje się wspaniałe zdobywanie doświadczeń. Poznawanie rybek jak najlepiej: kiedy lubią jeść, w jakich zakamarkach się chowają, kiedy jaka rybka buszuje. Bardzo piękna perspektywa. 

Spoglądam na ten mój mały świat a buzia sama mi się uśmiecha. Najpiękniejsze miejsca są bardzo blisko domu, wystarczy ich poszukać. Wystarczy umieć docenić piękno prostego życia. Wyczulić zmysły na wszelkie doznania, płynące z obcowania z naturą, wyłączyć się z wyścigu szczurów. Być tu i teraz, całkowicie i realnie. Powąchać kawałek świeżego drewna, potrzymać w rękach zimną, szamocącą się rybę, wsłuchać się w szum wiatru. Dotknąć piękna. 

Jutro też pójdziemy na ryby.  


*Śmierć pięknych saren - Ota Pavel. Polecam.

2 komentarze:

  1. Tak sobie czytam Twojego bloga i się zachwycam. Co prawda sama studiuję farmację, o ziołach wiedzieć muszę i koniec, a świat farmaceutyków mnie fascynuje - ale to nie zmienia faktu, że jestem dzieckiem wychowanym z babcią uprawiającą własne jedzenie, z wujkiem z wsiową farmą z krówkami i świniami które zabijal, żeby nas obdarować przetworami itd. Nie spotka mnie zapewne tak skrajna decyzja jak rezygnacja z kupnych rzeczy, ale świat samoróbnych kosmetyków, herbat i innych takich jest szalenie fascynujący i zachęciłaś mnie jeszcze bardziej żeby w tym grzebać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez przesady, to nie jest tak, że w ogóle nie kupuję rzeczy. Nie jestem w stanie wszystkiego zrobić sama. Jednak do tego właśnie dążę. Wszystko małymi kroczkami. Robiąc jedną rzecz, okazuje się, że mogę zrobić sama pięć innych - to tylko kwestia chęci, wiedzy, pomysłowości. A wiedza to wór bez dna: jak już człowiek raz wejdzie w ten ziołowy klimat, to pomalutku zmienia się całe jego życie: odżywianie, podejście do życia, priorytety, potrzeby. To cudowny świat i chciałabym, żeby każdy miał chociaż okazję do niego wkroczyć.

      Usuń