poniedziałek, 27 czerwca 2016

O tym, jak zaprzyjaźniłam się z przyrodą



             
Kocham wiązówkę błotną. Nie umiem się jej pozbyć, nawet w pomidorach.
 
                   Czas popołudniowego relaksu. Mimo prowizorycznych warunków, stać mnie na powiew luksusu: siedzę na tarasie przed moim niby-domem i popijam kawę. Kawę niebylejaką, bo z tzw. ręcznego ekspresu przelewowego (sitko, ręcznik papierowy, kawa sypana) z dodatkiem własnoręcznie robionego mleka kokosowego i zagryzam mocno czekoladowym brownie z czterech składników, pieczonym spontanicznie wczoraj wieczorem. Prawie jak cywilizacja!

                Siedząc na tarasie czujnym okiem obserwuję mój ogród, w którym panoszy się soczysta, wszechobecna zieleń. Ktoś normalny na ten widok pewnie złapałby się za głowę, bo mój ogród jest kompletnym przeciwieństwem idealnie przystrzyżonego trawniczka i równych rządków żywotników. Jest chaos i chwasty, ale właśnie to gwarantuje mnogość życia. 

                Zaczęło się bardzo niewinnie - pielęgnuję tylko te fragmenty, które należy: podniesione zagonki z warzywami, tunel foliowy z pomidorami, arbuzem i melonami, rabatki z kwiatami jednorocznymi i tę z ziołami. Reszta zarasta sobie w najlepsze. I nawet nie wiem kiedy to się stało, ale chwasty skutecznie przejęły dominację nad moimi włościami. Znalazłszy ręczne nożyce do trawy, zapragnęłam wprowadzić trochę porządku: regularnie „koszę trawnik” wokół krzaczków owocowych i zagonów z warzywami, żeby trochę ograniczyć konkurencję i dać pożądanym roślinom więcej miejsca i światła. Zobaczyłam, że w koszonych miejscach roślinność się zmienia, z kolei w miejscach bardziej mokrych i tych narażonych na deptanie, zupełnie sam zrobił się delikatny, przyjemny trawniczek. Natchnęło mnie to i postanowiłam, że chyba wykoszę w ten sposób całą działkę, jednak szczęśliwie szybko zrezygnowałam z tego pomysłu.

                Wykoszenie całego zielska, w moim odczuciu byłoby straszliwą zbrodnią. Czemu? Wystarczy przejść się w tych chaszczach po pachy. Codziennie odkrywam nowe gatunki przydatnych chwastów. Pamiętacie, jak w zeszłym roku zachwycałam się łąkami na bagnach? Że żółta tojeść, że delikatna wiązówka błotna, że wierzbówka kiprzyca i firletka poszarpana i krwawnica zwyczajna. W głowie obmyślałam plan, żeby wszystkie te rośliny, to bogactwo lata, sprowadzić do swojego ogrodu i dać im miejsce wokół oczka wodnego. Okazało się, że nie muszę – one już tu są. Były tu na długo przede mną i mają się świetnie. Obrazu dopełniają niezapominajki, rdest plamisty, babka szerokolistna, samotny rumianek bezpromieniowy, szpalery pokrzyw i całe mnóstwo innych roślin. Sami widzicie, nie da się tego tak po prostu, bezdusznie wykosić. Wśród tego kwiecia, wśród listowia, wrze po cichutku życie. Różnobarwne motyle, pszczoły i trzmiele, gniazda pajączków – słowem, owady. Owady wszelkich barw i form, bliżej mi nieznane. 

               
              Moim ulubionym obserwatorium jest oczko wodne. A właściwie, dziura w ziemi, wypełniona wodą. Nie zdajecie sobie sprawy, ile w nim życia! Rodzicielka moja obdarowała mnie tatarakiem, bo przeczytała, że wabi on kaczki karolinki (taki żart, związany z moim imieniem). Co prawda, karolinki do tataraku nie przyleciały, ale przyleciały ważki. Ważki płaskobrzuche, nimfy stawowe i jedyna żagnica (chyba) – naprawdę duża, zielono-niebieska. Ważki mogę oglądać godzinami – dają niesamowity popis swoich umiejętności lotniczych. Gonią się wokół stawu, przysiadają na tataraku lub wiszą w powietrzu, w bezruchu, tuż przed oczyma, pozwalając się obserwować do woli. Tygrysy wśród owadów. Ale ważki to dopiero wstęp. W stawie mam sześć zielonych żabek, wystawiających ponad powierzchnię wody tylko oczy, lub siedzących w zaroślach na brzegu. Znalazł się też w stawie zaskroniec. W ogrodzie mam też żmije, które skutecznie ubierają mnie w kalosze, nawet w największe upały i wielką ropuchę. A nad wszystkim góruje ptactwo niezliczone. Jaskółki pikują nad powierzchnią wody, łapiąc w locie owady, w okolicznych zaroślach całymi dniami coś świergocze, wiosną noce umilał mi słowik. Jeden, jedyny, grając co noc swoją pieśń, pełną niestworzonych dźwięków, wciąż tę samą. Samiec nie mógł uwierzyć, że to jeden ptak potrafi wydać z siebie tyle różnych nut. 

                Ptaki to prawdziwi sprzymierzeńcy. Do tej pory dziwiłam się, ze poza drutowcami w sałacie, nie mam absolutnie żadnego problemu ze szkodnikami. Później zaczęłam znajdować rozłupane skorupki ślimaków na zagonkach warzywnych. Brukselka, kalarepa i rzepa powoli nabywają coraz więcej dziurek w liściach, ale nie znalazłam ANI JEDNEJ gąsienicy bielinka, mimo, że sporo ich lata w okolicy. Powoli godzę się z faktem, że pewnie będę musiała z ptakami walczyć o owoce, ale myślę, że jakoś się pogodzimy. 

                Sami widzicie, niepodobna pozbyć się z ogrodu tej dzikiej łąki. Tylko jedna rzecz mi przeszkadza. Jeden chwast. Ostrożeń polny. Wyrasta dosłownie wszędzie, kłuje jak diabli i dominuje krajobraz – chociaż są miejsca, do których się nie zapuszcza. Najpierw walczyłam z nim tylko w warzywach, co przyprawiało mnie o rozpacz. Na miejsce jednego wyrwanego, wyrastają trzy. Istna hydra o korzeniach nie do wyrwania. Zauważyłam jednak, że to wcale nie taki twardy zawodnik. Jeśli da mu się pole do popisu, chętnie skorzysta. Wyrośnie do półtorej metra, zajmie wolną przestrzeń i będzie prężył się dumnie, jednak nie znosi deptania, więc nie ma go na ścieżkach. Z racji, że przyszło lato i nie mam zbyt wielu ogrodowych obowiązków, zaczęłam walkę z ostem. Ubrana w grube rękawice, wyrywam go sukcesywnie, gdzie tylko go dojrzę, a to, co wyrwę – palę. Tak mi się widzi, że jeśli będzie on regularnie pozbawiany części nadziemnej, to i korzenie w końcu pozamierają, bez możliwości magazynowania energii. Jednak i jemu zostawię trochę swobody. Jedną bujną kępę zostawię do zakwitnięcia, żeby i owady miały z niego jakiś pożytek. Pozbędę się go dopiero, gdy przekwitnie. 

                Piękne są moje włości, mimo, że drastycznie odbiegają od estetycznych wzorców. I jestem szalenie dumna, że tego kawałka ziemi wcale naturze nie wydarliśmy, lecz z nią wspaniale koegzystujemy. Że mój ogród stał się domem i schronieniem dla niezliczonych gatunków żyjątek, a jednocześnie swoistym zielnikiem. Codziennie robimy obchód po wszystkich zakamarkach, ciesząc się, że warzywa rosną jak na drożdżach, że pierwsze kwiaty jednoroczne zaczynają kwitnąć i że cała dzika reszta ma się świetnie. 

Moja łąka kwietna. Wysiałam mieszankę wabiącą motyle i mieszankę miododajną. Nie mam pojęcia, co mi tam wyrosło.
                Tworzymy sobie swój własny kawałeczek raju. Malutki, ale własny. Miejsce, w którym priorytety są inne, niż wszędzie indziej. Nasze najważniejsze obowiązki to obserwacje. Nie ma nic ważniejszego, niż liczenie żabek w stawie, oglądanie brodawek ropuchy, przekupywanie kaczek krzyżówek (tak, przylatywały przez chwilę), zachwyt nad tym, że kolejny nieznany nam kwiat zakwitł i słuchanie szumu wiatru. Czerpiemy garściami z przyrody, która nas otacza, uczymy się żyć z nią w zgodzie i wspomagać. 

                Jednak nawet ja mam trochę inne poczucie estetyki niż natura i wiem, że stopniowo będę wypierać chwasty na rzecz roślin bardziej ozdobnych. Jednak – wiem to na pewno – będę robić to w sposób rozsądny. Nie marzy mi się monokulturowy, równiutki trawnik. Będę sadzić rośliny raczej rodzime, przydatne. Kwitnące, miododajne, o zastosowaniu zielarskim. Takie, które wciąż będą domem dla zwierząt, ale i pożytkiem dla mnie, a przy tym będą cieszyć oko. Myślę, że jakoś się tu wszyscy dogadamy i będziemy dalej żyć w zgodzie. 

                A reszta? Reszta dzieje się sama. Nasze warunki mieszkalne ulegają powolnej poprawie, pozwalającej sprawniej funkcjonować. Szału w tej materii nie ma, bo i nie stać nas teraz na jakieś wielkie inwestycje, ale robimy, co się da z tanich i łatwo dostępnych rzeczy. Przyznaję szczerze, trochę ogarnął nas marazm, trochę przytłoczyły nas niezbyt wymarzone warunki finansowe i są takie dni, kiedy kompletnie nie możemy znaleźć sobie zajęcia, ale też wiem, że to kwestia tego, co siedzi w głowie. Naprawdę, niewiele trzeba – czasem wystarczy wyjść z domu, wyrwać trochę chwastów, zgrabić trochę zbędnych rzeczy, uporządkować przestrzeń dookoła, żeby mieć poczucie, że coś się zrobiło. A wtedy pomysły przychodzą same, wtedy idzie z górki i chce się zrobić coś więcej, na miarę swoich możliwości. We znaki dał się nam też upał przemienny z ulewami, które skutecznie ograniczały nam pole do manewru. Ale powoli otrząsamy się z tego letargu. Dbamy o porządek wokół, wypracowujemy pewne codzienne rytuały i staramy się odpędzać nudę – czytając książki czy chodząc na ryby. Znalazłam też w okolicy ziołowe eldorado – wielki nieużytek z hałdami piachu i gruzu. Krajobraz niemalże stepowy, gdzie aż mnogo od krwawnika, bylicy pospolitej, podbiału, dziurawców, wiązówki błotnej, wiesiołka, dziewanny, nawet znalazła się naparstnica. Zaniedbałam w tym roku zielarstwo w związku z ogrodowym szałem, ale też dlatego, że mam sporo zeszłorocznych zapasów, które zaspokoją nasze zapotrzebowanie. Jednak trzeba ruszyć się z domu – na jagody, na dzikie maliny, porzeczki i agresty. 

                Z racji tego, że biznes ogrodniczy w środku lata kręci się słabo, dostałam też, jak co roku „wakacyjny urlop bezpłatny do końca sierpnia”. I bardzo się z tego cieszę, z dwóch względów. Po pierwsze, nie wyobrażam sobie regularnej, codziennej pracy latem. Bardzo cenię sobie wolny czas, możliwość spontanicznego spakowania się i wyjazdu na biwak, nad morze, nad jezioro, pójścia na całodzienny spacer czy na wspomniane ryby. A po drugie, wakacje zawsze były dla mnie najbardziej uporządkowanym czasem w roku. Kiedy spoczywają nade mną codzienne obowiązki – czy to było chodzenie do szkoły i odrabianie lekcji, czy uczęszczanie na studia, czy chodzenie do pracy, zawsze zawalałam inne aspekty życia. Nieregularny, zbyt krótki sen, chaos w odżywianiu się, kompletne lenistwo (bo ani po pracy, ani po zajęciach nie umiałam zrobić nic produktywnego). Cieszę się, bo wiem, że w końcu wprowadzę sobie pewną życiową rutynę: wstawanie o konkretnej godzinie, regularne, przemyślane posiłki zamiast pójścia na kebaba, bo nie chce mi się gotować i mnóstwo innych, z pozoru nieistotnych rzeczy, które poprawią mi samopoczucie, ale też pozytywnie wpłyną na moje zdrowie. Bardzo prawdopodobne, że zacznę w końcu regularnie pisać i już nie będę wymawiać się brakiem czasu. 

                Puenty nie ma, bo i wena wyszła. Chyba już i tak wystarczająco się rozpisałam.  Na koniec, jak zwykle, dzielę się garścią zdjęć. 

Krwawnica

Maczek kalifornijski i powój trójbarwny

Pole rumianku

Wierzbówka kiprzyca

Coś ślazowatego

Żmijowcopodobne niewiadomoco

3 komentarze:

  1. Pięknie musi być w Twoim ogrodzie. Całe szczęście moda na tworzenie przestrzeni przyjaznych naturze jest już gdzieniegdzie obecna. Nie jest to trend tak powszechny jak trawnik bez mchu otoczony żywotnikami, ale pierwsze jaskółki już są i to cieszy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam wrażenie, że takie idealne trawniki doskonale odzwierciedlają stan ducha i umysłu ich właścicieli :)

      Usuń
  2. Pięknie tam u ciebie,az zal ze ludzie tak bardzo zatracili sie w pogoni za niewiado czym tak naprawde,zycze wytrwalosci
    Anka anonimowa

    OdpowiedzUsuń