Odkąd pamiętam (czyli od niedawna, świadomie istnieję dopiero jakieś 4 lata), utożsamiałam się z lasem. Las był moim panaceum na wszelkie bolączki umysłu, koił, relaksował, odprężał. W tym roku pokochałam całym sercem sosnę, mimo, że lasy sosnowe zawsze wydawały mi się trochę nudne i monotonne. Zbieranie żywicy jawi mi się jako czynność niemalże magiczna, jakaś taka pierwotna i sensowna. Kocham zbierać żywicę.
Chadzałam też
w mnóstwo innych miejsc, jednak jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy zbaczać z
wydeptanych ścieżek, bo poza ścieżkami są chaszcze po pachy, owadztwo wszelakie
i ślimaki, których szczerze nie znoszę. Kiedyś nawet głaskałam jednego między
czułkami i przepraszałam, że tak go nie lubię, jednak nie pokonało to mojej
niechęci do tych jednonogich dziwadeł. Nastąpił jednak w końcu ten moment,
kiedy to zaopatrzyłam się w porządne buty i zeszłam ze ścieżki. Prosto w bagno.
A chodzenie po bagnach wciąga.
Teraz mój dom
buduję na bagnach, pomiędzy leniwymi kanałami. Tworzę niewidoczne ścieżki
mojego bagiennego ogrodu, gdzie kwietniki, troskliwie pielęgnowane ręką Natury,
porastają bujnie delikatnym kwieciem o wszystkich kolorach tęczy. Nie ma nic
piękniejszego, niż pole żółtych jaskrów, gdzie powtykana jest różowa, misterna
firletką, gdzie pysznią się kępy żywokostu w odcieniach fioletu i różu, gdzie pysznią
się dywany błękitnego przetacznika. Brzegi kanałów i rzeczek ozdobione są
kosaćcami, niczym nie ustępującymi tym uprawnym, a wszystko obsypane jest
drobnymi śnieżynkami kwiatów roślin selerowatych. Jeśli dodać do tego dzikie
łabędzie, otrzymujemy iście królewski, wytworny ogród, sensoryczny w dodatku,
bo do całej tej cudowności dochodzi orzeźwiający aromat mięty, trącanej
nieostrożnie w czasie spaceru.
Urzekło mnie
bagno do tego stopnia, że podczas wyjątkowo długiego spaceru, poza kilkoma
liśćmi ziół do herbatki, nie zebrałam kompletnie NIC. Zaabsorbowało mnie
doszczętnie chłonięcie wzrokiem całego tego krajobrazu, całej tej
bioróżnorodności, śledzenie wzrokiem saren i nieustraszonych dzików, ganiające
się zające i lis, który skrada się w trawie.
Znam mój ogród
tak dobrze, że na podstawie roślinności, która zmienia się dosłownie co chwilę,
wiem, po jakim terenie idę: czy jest grząsko, czy stabilnie, mokro czy sucho.
Najpiękniejsze
w bagnie jest to, że nie uświadczy się tam żywej duszy, jeśli wejdzie się
odpowiednio głęboko. Nikomu nie chce się przedzierać przez gęstą, niegościnną
roślinność, grzęznąć w błocie i oganiać od komarów. Nie ma nawet ambonek,
świadczących o obecności myśliwych. Dopiero w miejscach, do których da się
dotrzeć chociażby rowerem, spotkać można zbłąkanego wędkarza o miłym
usposobieniu, który chętnie podzieli się informacją czy biorą i dlaczego tak
słabo.
Jestem
przekonana, że gdybym na środku bagna postawiła sobie szałas, a kawałek terenu
zagospodarowała pod uprawę warzyw, duuużo czasu minęłoby, zanim ktokolwiek by
mnie tam znalazł. Dlatego marzy mi się dom na bagnie, w zieleni, w spokoju, w
krainie szczęśliwości.
Czas jednak
leci nieubłaganie i wędrówka po bagnie dobiegła końca. Bagniste przygody jednak
nie zakończyły się tak od razu: poszliśmy też na ryby. Wyprawa na ryby
przyniosła nam żółciaka siarkowego, bardzo fascynujący grzyb, który umożliwił
mi przygotowanie iście dzikiej kolacji, która smakowała wybornie, bo nie
wymagała wizyty w sklepie i jedzona była nie dość, że nad wodą, to jeszcze przy
ognisku.
- Chęć wyjścia z domu
- Wędka z całym majdanem towarzyszącym
- Coś do krzesania ognia
- Garść zielska, zerwanego po drodze, ja zebrałam babkę lancetowatą, podagrycznik pospolity, bluszczyk kurdybanek i kwiatostan arcydzięgla litworu.
- Żółciak siarkowy, na którego przypadkiem się wpada
- Dodatkowo z domu wziąć należy:
- Patelnię żeliwną (lub garnek)
- Kawałek masła
- Kilka ząbków czosnku
- Sól i pieprz
- Woda
Wykonanie pysznej kolacji:
Weź ze sobą
cały ten wymieniony ekwipunek i wyjdź z domu z uśmiechem na ustach. Grzyby i
zielsko znajdą się po drodze. Idź w jakieś ciekawe miejsce, w którym fajnie
będzie łowić ryby. Zirytuj się, że tu nie ma drewna na opał. Idź kawałek dalej.
Podziękuj bobrom, za ich ciężką pracę w dostarczaniu opału. Rozłóż wędki, lub
zleć to zadanie osobie towarzyszącej. Rozpal ognisko. Zakaszl się na śmierć i
zapłacz, bo dym leci w twarz. Uciesz się, że płonie. Następnie poszukaj
kamieni, porzuconych puszek i innych elementów, które nadadzą się na konstrukcję
pod patelnię. Postaw patelnię/garnek a ogniu, wrzuć na nią pokrojonego żółciaka
i zalej wodą. Gotuj przez 15 minut – bez obgotowania grzyb może wywołać
nieprzyjemne skutki natury gastrycznej. Z ugotowanego grzyba odlej wodę a w jej
miejsce wrzuć masło. Gdy grzyb się podsmaży, dodaj do niego dowolną ilość
dowolnego zielska (u mnie babka i podagrycznik). Zamiast ziół sklepowych użyj
odrobię arcydzięgla litworu i solidną porcję bluszczyka kurdybanka. Uduś,
dopraw solą i pieprzem, czosnkiem (o ile chciało Ci się zabierać je z domu), zajadaj ze smakiem, zapominając o łowieniu
ryb. Przypomnij sobie o rybach i zdziw się, że nic nie bierze.
Nie jest to
danie wybitne w smaku, ale jest ciekawe, proste i szybkie. W dodatku fakt, że
wszystkie składniki do niego zbierzesz sam i upichcisz to wszystko na ognisku
sprawi, że będzie smaczniejsze niż z najbardziej wykwintnej restauracji. I
wiecie co? Po takim posiłku ryby zaczynają brać! Udało mi się wyciągnąć małą
płotkę i zaskakująco sporego (jak na kogoś, kto ryb raczej nie łowi) krąpia*.
Aż się zdziwiłam.
Skoro już wszystko opowiedziałam,
wracam na bagna. Będę jak wrócę.
*podczas pisania tej notki nie
ucierpiała żadna ryba. Wszystkie szczęśliwie wróciły do wody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz