Długa i
męcząca podróż w nagrzanym do niemożliwości samochodzie (ale też w doborowym
towarzystwie), przywiodła mnie zeszłego piątku w bardzo tajemnicze miejsce. Z
coraz szybciej bijącym sercem zbliżałam się do celu podróży.
Z coraz większym niepokojem – również. Czego się spodziewać? Jak to będzie? Czy nie zrobię z siebie idioty? W ogóle, z czym do ludzi, trzeba było zostać w lesie. Olabogarety, a po co mi to? Uspokójże się, dziewucho, z takim podejściem nigdy nic nie zobaczysz, ani niczego się nie nauczysz. Spokój, zen, będzie dobrze.
Z coraz większym niepokojem – również. Czego się spodziewać? Jak to będzie? Czy nie zrobię z siebie idioty? W ogóle, z czym do ludzi, trzeba było zostać w lesie. Olabogarety, a po co mi to? Uspokójże się, dziewucho, z takim podejściem nigdy nic nie zobaczysz, ani niczego się nie nauczysz. Spokój, zen, będzie dobrze.
Po
zaparkowaniu wehikułu (co trochę zajęło), nieśmiało podeszłam do rejestracji.
Słuchając jednym uchem ludzi dookoła i wodząc nieprzytomnym wzrokiem, złożyłam
podpis na liście i przekroczyłam bramę. Bramę, prowadzącą prosto do
niesamowitego, magicznego świata, pełnego barw i pachnącego ziołami. II Zlot
Zielarski – z miłości do roślinności.
Jakby dla
dodania otuchy, tuż przy wejściu spotkała mnie najmilsza rzecz na świecie:
podszedł do mnie pewien pan, który rozpoznał mnie z tekstu zamieszczonego
TUTAJ. Absolutnie niespodziewana rzecz, która cholernie podniosła mnie na
duchu. Czyli jednak moja pisanina do kogoś trafia i jakiś minimalny sens ma.
Super sprawa, która naprawdę pozytywnie nastawiła mnie na cały wyjazd.
Pierwsza pułapka
czekała tuż przy wejściu na teren zlotu. Był to pewien pan, ubrany w „strój z
epoki”, który akurat prezentował jakieś toporki i inne siekierki. Jako, że
wzrok przykuwał, nie sposób było nie podejść i posłuchać. Pan ten, Jarek Ingvar
Jarecki, okazał się być rekonstruktorem wczesnego średniowiecza, a przy tym
urodzonym gawędziarzem. Barwnie i wesoło przybliżał tajniki życia Słowian i
Wikingów, a jego opowieści sprawiały, że nie dało się bez żalu odejść od jego
małego królestwa, pełnego drewnianych wyrobów i tajemniczych narzędzi. Ale
przecież wypadałoby zobaczyć, co tu się w ogóle dzieje.
A Działo się
dużo. Przespacerowawszy się po ogrodzie, w którym zlot odbywał się dzięki
gościnności gospodarzy, byłam urzeczona całym miejscem. Dookoła wydeptanych
przez zlotowiczów ścieżek, pyszniły się rabaty ziołowe, tak bujne i soczyste,
że każdy zielarz-ogrodnik marzy o takich. W dodatku sprawiające wrażenie, że
ludzka ręka ich nie tknęła i rosną tam z kaprysu, z własnej, nieprzymuszonej
woli. Na zbłąkanych wędrowców bez namiotów czekało sianko w stodole, w
centralnym punkcie wyrastał niedokończony budynek, stanowiący miejsce
większości warsztatów. Na uboczu, pomiędzy roślinnością, schowała się wiejska
chata z prawdziwego zdarzenia, taka, w której stoi piec kaflowy zamiast
kuchenki, a ze ścian zwieszają się niezliczone sprzęty o bliżej nieznanym
przeznaczeniu, piękna chata, przynosząca chłód w trakcie upałów. Nie
przyjrzałam się dokładnie, ale skojarzyła mi się z glinianą lepianką mojej
prababci. Ten sam zapach, ten sam klimat. Pięknie!
Nasz wesoły gospodarz |
W tak
niesamowitym miejscu musiały dziać się niesamowite rzeczy. Najważniejszym
punktem pierwszego dnia była V-kolacja, czyli uczta na kilkadziesiąt osób,
wykonana przez dwie niezmordowane dziewczyny, Agatę i Olę Domową.
Zaserwowały zgłodniałym zlotowiczom prawdziwe cuda. Nie mam pojęcia, co
dokładnie jadłam, ale z pewnością stwierdzam: pierwszy raz w życiu jadłam takie
cuda, mój zmysł smaku przez chwilę wkroczył na jakiś bardzo dziwny a zarazem
bardzo smaczny poziom. A nowe doznania są jak najbardziej mile widziane. No i
jeszcze raz, szacun, za ogarnięcie w dwie osoby tak dużej i sutej uczty, nawet
nie wyobrażam sobie, ile pracy musiało to kosztować.
Po kolacji
czekało nas wesoło trzaskające ognisko, przy którym każdy miał okazję
przedstawić się, powiedzieć kilka słów o sobie i nawiązać nowe znajomości.
Następnego
ranka przywitała nas kolejna uczta, śniadanie, przygotowane przez zlotowiczów.
Każdy przyniósł coś na wspólny stół i każdy częstował się do woli. Po trzecim
kursie wokół stołu, okazało się, że już nic w siebie nie zmieszczę, a
spróbowałam zaledwie ułamek tego, czego spróbować było można. Jako, że dania
przygotowywane były przez różnych ludzi o rożnych gustach kulinarnych, wśród
jedzenia panował bardzo ciekawy miszmasz i każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Najpiękniejsza sałatka na zlocie |
Sobota stała
pod znakiem warsztatów wszelakich, gdzie każdy mógł znaleźć coś dla siebie:
magiczne, ziołowe rozmowy, kręcenie kosmetyków, przetworów owocowych, walka ze
stresem, praca z końmi, spacery ziołowe i dużo, duuużo innych, z czego
większości pewnie nie pamiętam. Zlotowisko w pewnym momencie świeciło pustkami,
bo każdy uczestniczył w jakichś warsztatach.
Ja osobiście
miałam przyjemność iść na ziołowy spacer pod opieką Agnieszki z bloga AgaRadzi, gdzie zbieraliśmy zioła, z których później obiad przygotowała Hanna
Zielicha Świątkowska. Od Zielichy nie mogłam oderwać wzroku, gdy z niesamowitym
skupieniem, ubrana w piękny strój, kroiła zieleninę do zupy. Było w tym coś
tajemniczego i hipnotyzującego: prawdziwa wiedźma przy pracy, pełna spokoju i
głębokiej mądrości.
Uczestniczyłam
też w warsztatach prowadzonych przez Ilonę, która ma w sobie urok prawdziwej
opiekunki domowego ogniska i każdym ruchem roztacza wokół siebie ciepłą,
przyjazną aurę. Pod jej czujnym okiem stworzyliśmy słoiczki pełne pyszności,
pachnące latem, truskawkami i lubczykiem, w dodatku bez cukru i konserwantów.
Te trzy godziny pokazały mi, że naprawdę z niczego można zrobić bardzo smaczne
i całkiem zdrowe coś, coś, co niesamowicie pobudza zmysł i smaku i zapachu.
Ilonkowy hiram niechybnie zrobi furorę wszędzie, gdzie trafi, a mnie rabarbar
już śni się po nocach.
Dużo rąk do pracy... |
...oznacza dużo pyszności |
Wieczorem na
uczestników zlotu czekało wspaniałe przeżycie, stodołowe kino pod chmurką,
gdzie Anna ze strony Oblicza Gruzji zaprezentowała… oblicza Gruzji. Te
kulinarne. Odbyliśmy ciekawą podróż po świecie, nie ruszając się z trawnika.
Prezentacja naprawdę otworzyła mi głowę, znów przekonałam się, że zjeść można
prawie wszystko i to na tysiąc różnych sposobów. Że dziko nie znaczy
niesmacznie czy jałowo. Fajnie było liznąć w taki sposób choćby ten kawałek
innej kultury i tradycji, nie mówiąc o tym, że już w trakcie prezentacji miałam
ochotę wziąć plecak i biec ku nieznanemu, poznać inny świat i innych ludzi,
spróbować wszystkiego, co dla mnie odmienne. Podróże muszą być szalenie ciekawe.
Mimo, że mieszkamy w naprawdę malowniczym i bogatym w bogactwa roślinne (i
niedocenianym) kraju, będę dążyć do tego żeby zobaczyć i spróbować jak najwięcej
świata.
Chłodny
wieczór znów skończył się przy ognisku, tym razem konkursem nalewkowym. Nie mam
pojęcia, kto w konkursie wygrał, ale autorzy nalewek naprawdę się postarali.
Mnie najbardziej smakowała wytrawna wiśniówka o pestkowym aromacie. Ach, jeśli
mowa o ognisku, to nie sposób wspomnieć o kakaowcu. Inez uraczyła nas ciekawą
opowieścią na temat zastosowania i dobrodziejstw nasion kakaowca, częstując
zebranych nasionkami i w wersji surowej i prażonej w ognisku. Bardzo smaczne
rzeczy, polecam. Prażony kakaowiec smakował mi taką naprawdę gorzką czekoladą,
której szczerze mówiąc, nie lubię. Jednak same ziarna pozbawione są tej dziwnej
kwaskowatości czekolady, a przy tym naturalne, więc gotową czekoladę
wyprzedzają o sto kilometrów i chętnie nabyłabym swój zapasik.
Sobota
zakończyła się dla mnie o czwartej nad ranem, więc w niedzielę daleko było mi
do skowronka. Kiedy nieprzytomnie snułam się po zlotowisku w poszukiwaniu wody,
gotowa wrócić spać, wpadłam na Inez, która obudziła mnie jednym zdaniem: „za
chwilę spacer z Łukaszem Łuczajem, obudź rodzinę”. Tak otrzeźwiona rączo
pobiegłam po moich współtowarzyszy i ruszyliśmy na szalenie ciekawy spacer.
Zjadliwych roślin jest tak dużo, że jakieś pół godziny zajęło nam wyjście ze
zlotowego ogrodu. Ja jednak do końca spaceru nie dotrwałam, po części ze
względu na upał, po części na niewyspanie, a trochę dlatego, że cieszył się on
dużą popularnością i uczestniczyło w nim mnóstwo ludzi. Wolę bardziej kameralne
klimaty, więc bez żalu opuściłam towarzystwo, ciesząc się, że jednak miałam
okazję tę osobistość poznać i posłuchać chociaż chwilę, bo pan Łuczaj fascynuje
mnie odkąd w ogóle zaczęłam się interesować roślinami. Bardzo spodobał mi się
jego sposób opowiadania, prawdziwa kopalnia ciekawostek, do tego ściśle naukowe
podejście: każda roślina nazwana z „imienia i nazwiska” i po polsku i łacinie.
Bardzo cenię taką jasność i dokładność. Kto wie, może kiedyś skuszę się na
warsztaty u pana Łukasza.
Na koniec
zlotu załapałam się jeszcze na pokaz produkcji swańskiej soli, przyprawy
gruzińskiej, której jednym z elementów są suszone płatki aksamitki, które po
utarciu pachną kurkumą, tylko, że lepiej. Tak, drodzy ogrodnicy, wasze
nielubiane śmierdziuchy-cmentarniki to bardzo aromatyczna przyprawa!
Ostatnią dla
mnie rzeczą był mały wykład o systematyce roślin, czyli przybliżenie
najważniejszych rodzin, w których znaleźć można zioła oraz lekcja posługiwania
się kluczem roślin, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że muszę sobie taki
sprawić.
Jeszcze
tylko wpis do księgi pamiątkowej i do domu.
Powiem szczerze, najbardziej
żałuję, że nie mogłam się roztroić i być wszędzie jednocześnie, bo mam
poczucie, że umknęło mi mnóstwo ciekawych rzeczy i to chyba tych, na których
najbardziej mi zależało. Ale co tam, wróciłam opalona i przeszczęśliwa. To było
niesamowite doświadczenie i jestem pewna, że zostanę stałym bywalcem zlotów,
choćbym miała iść na nie pieszo przez pół Polski.
Urzekło mnie to, że zlot połączył
mnóstwo ludzi o wspólnej pasji, którą są szeroko pojęte rośliny, ale przy tym
niesamowicie różnych. Każdy ze zlotowiczów miał coś ciekawego do powiedzenia,
każdy miał swoją niszę – czy to kosmetyki, leki, magia ziół, kuchnia, octy, czy
mydła. Ziołowe towarzystwo zrzesza się na fanpejdżu Poszukiwacze Roślin, ale
oczywistym jest, że poszukują oni nie tylko roślin, ale też prawdy, sensu i
niezależności. To są ludzie wolni, bogaci w życiową mądrość, spokojni i
szczęśliwi, bo korzystać potrafią z dobrodziejstw natury. Bardzo podniosło mnie
to na duchu. Okazało się, że w tym chorym, wypaczonym świecie jest jednak całe
mnóstwo ludzi, którzy w głowach mają poukładane i wyznają normalne wartości.
Moim największym i najbardziej budującym odkryciem był Szymon, młody chłopak z
zamiłowania bushcrafter, pszczelarz (!) i botanik-samouk (!!), który zagiął
mnie i rozłożył na łopatki swoją wiedzą na temat roślin i swoją doskonałą
znajomością łacińskiej nomenklatury botanicznej (łacińskie nazwy to takie moje
zboczenie). Szymon przywrócił mi wiarę w młodych ludzi i troszkę wjechał na
ambicję, bo sam nauczył się więcej, niż ja na studiach – co idealnie pokazuje,
że NIE LICZY SIĘ PAPIER. Droga ludzkości, czas odrzucić stereotypy i popatrzeć
na życie realistycznie.
Wszystko, co zobaczyłam na zlocie
dało mi niesamowitego kopa, pokazało, że to, co zaczynam robić, ma ogromny
sens. Że moje raczkowanie do czegoś dąży, bo każdy mistrz sam kiedyś był
uczniem i sam początkował. To, co widziałam, uświadomiło mi, że wszystko jest
cudownie proste i że możliwości są nieograniczone. Że gdy już nauczę się dobrze
robić jedną rzecz, mogę ją dowolnie modyfikować, wystarczy tylko szczypta fantazji,
o którą – przyznaję bez bicia – czasem u mnie trudno.
Należy też wspomnieć, że zlot nie odbył by się bez
Inez, nieustraszonej i niezmordowanej organizatorki, która podołała zadaniu
naprawdę świetnie i wciąż zachodzę w głowę, jakim cudem jedna osoba może
ogarniać tak dużo spraw i mieć taki posłuch: gdy Inez mówi, że trzeba coś
zrobić - wszyscy to robią. Gdy Inez
mówi, że trzeba gdzieś pójść – wszyscy idą. Gdy Inez mówi: „Nie, nie możecie
jeszcze jechać do domu.” – nie jedziemy jeszcze do domu. To jest bardzo ciekawe
zjawisko. Oby tak dalej, bo chyba wszyscy z niecierpliwością czekać będą na
następny zlot.
Podsumowując,
było cudownie, chcę więcej!
PS. Dokładna relacja jest TUTAJ. Ja nie jestem w stanie o wszystkim napisać, bo nie we wszystkim uczestniczyłam.
Toż to prawdziwy Odlot Ziołowy :)) A ja sobie w kółko powtarzam : "Do trzech razy sztuka !" W przyszłym roku MUSI mi się na ten Zlot udać przyjechać.
OdpowiedzUsuńMUSISZ. Najlepsza rzecz, jaka mnie ostatnio spotkała :)
UsuńPięknie napisane :) Pozdrawiam i zapraszam za rok
OdpowiedzUsuńA to się "Docenty" rozmnożyły;) /"...młody chłopak z zamiłowania bushcrafter, pszczelarz (!) i botanik-samouk (!!), który zagiął mnie i rozłożył na łopatki swoją wiedzą na temat roślin i swoją doskonałą znajomością łacińskiej nomenklatury botanicznej (łacińskie nazwy to takie moje zboczenie). "
OdpowiedzUsuńPrzyjemnie sobie powspominać ;-) Zima niedługo się skończy...No doobra, jeszcze się nie zaczęła, ale co tam, zaraz potem będzie wiosna, a zaraz potem III Zlot ;-) Mam nadzieję, że na trzeci też uda mi się przyjechać!
OdpowiedzUsuń