czwartek, 11 czerwca 2015

Z miłości do roślinności - II Zlot Zielarski



Długa i męcząca podróż w nagrzanym do niemożliwości samochodzie (ale też w doborowym towarzystwie), przywiodła mnie zeszłego piątku w bardzo tajemnicze miejsce. Z coraz szybciej bijącym sercem zbliżałam się do celu podróży.
Z coraz większym niepokojem – również. Czego się spodziewać? Jak to będzie? Czy nie zrobię z siebie idioty? W ogóle, z czym do ludzi, trzeba było zostać w lesie. Olabogarety, a po co mi to? Uspokójże się, dziewucho, z takim podejściem nigdy nic nie zobaczysz, ani niczego się nie nauczysz. Spokój, zen, będzie dobrze. 

Po zaparkowaniu wehikułu (co trochę zajęło), nieśmiało podeszłam do rejestracji. Słuchając jednym uchem ludzi dookoła i wodząc nieprzytomnym wzrokiem, złożyłam podpis na liście i przekroczyłam bramę. Bramę, prowadzącą prosto do niesamowitego, magicznego świata, pełnego barw i pachnącego ziołami. II Zlot Zielarski – z miłości do roślinności. 

Jakby dla dodania otuchy, tuż przy wejściu spotkała mnie najmilsza rzecz na świecie: podszedł do mnie pewien pan, który rozpoznał mnie z tekstu zamieszczonego TUTAJ. Absolutnie niespodziewana rzecz, która cholernie podniosła mnie na duchu. Czyli jednak moja pisanina do kogoś trafia i jakiś minimalny sens ma. Super sprawa, która naprawdę pozytywnie nastawiła mnie na cały wyjazd. 

Pierwsza pułapka czekała tuż przy wejściu na teren zlotu. Był to pewien pan, ubrany w „strój z epoki”, który akurat prezentował jakieś toporki i inne siekierki. Jako, że wzrok przykuwał, nie sposób było nie podejść i posłuchać. Pan ten, Jarek Ingvar Jarecki, okazał się być rekonstruktorem wczesnego średniowiecza, a przy tym urodzonym gawędziarzem. Barwnie i wesoło przybliżał tajniki życia Słowian i Wikingów, a jego opowieści sprawiały, że nie dało się bez żalu odejść od jego małego królestwa, pełnego drewnianych wyrobów i tajemniczych narzędzi. Ale przecież wypadałoby zobaczyć, co tu się w ogóle dzieje.
 

A Działo się dużo. Przespacerowawszy się po ogrodzie, w którym zlot odbywał się dzięki gościnności gospodarzy, byłam urzeczona całym miejscem. Dookoła wydeptanych przez zlotowiczów ścieżek, pyszniły się rabaty ziołowe, tak bujne i soczyste, że każdy zielarz-ogrodnik marzy o takich. W dodatku sprawiające wrażenie, że ludzka ręka ich nie tknęła i rosną tam z kaprysu, z własnej, nieprzymuszonej woli. Na zbłąkanych wędrowców bez namiotów czekało sianko w stodole, w centralnym punkcie wyrastał niedokończony budynek, stanowiący miejsce większości warsztatów. Na uboczu, pomiędzy roślinnością, schowała się wiejska chata z prawdziwego zdarzenia, taka, w której stoi piec kaflowy zamiast kuchenki, a ze ścian zwieszają się niezliczone sprzęty o bliżej nieznanym przeznaczeniu, piękna chata, przynosząca chłód w trakcie upałów. Nie przyjrzałam się dokładnie, ale skojarzyła mi się z glinianą lepianką mojej prababci. Ten sam zapach, ten sam klimat. Pięknie! 



Nasz wesoły gospodarz
W tak niesamowitym miejscu musiały dziać się niesamowite rzeczy. Najważniejszym punktem pierwszego dnia była V-kolacja, czyli uczta na kilkadziesiąt osób, wykonana przez dwie niezmordowane dziewczyny, Agatę i Olę Domową. Zaserwowały zgłodniałym zlotowiczom prawdziwe cuda. Nie mam pojęcia, co dokładnie jadłam, ale z pewnością stwierdzam: pierwszy raz w życiu jadłam takie cuda, mój zmysł smaku przez chwilę wkroczył na jakiś bardzo dziwny a zarazem bardzo smaczny poziom. A nowe doznania są jak najbardziej mile widziane. No i jeszcze raz, szacun, za ogarnięcie w dwie osoby tak dużej i sutej uczty, nawet nie wyobrażam sobie, ile pracy musiało to kosztować.
 
 

Po kolacji czekało nas wesoło trzaskające ognisko, przy którym każdy miał okazję przedstawić się, powiedzieć kilka słów o sobie i nawiązać nowe znajomości.

Następnego ranka przywitała nas kolejna uczta, śniadanie, przygotowane przez zlotowiczów. Każdy przyniósł coś na wspólny stół i każdy częstował się do woli. Po trzecim kursie wokół stołu, okazało się, że już nic w siebie nie zmieszczę, a spróbowałam zaledwie ułamek tego, czego spróbować było można. Jako, że dania przygotowywane były przez różnych ludzi o rożnych gustach kulinarnych, wśród jedzenia panował bardzo ciekawy miszmasz i każdy mógł znaleźć coś dla siebie.

Najpiękniejsza sałatka na zlocie
Sobota stała pod znakiem warsztatów wszelakich, gdzie każdy mógł znaleźć coś dla siebie: magiczne, ziołowe rozmowy, kręcenie kosmetyków, przetworów owocowych, walka ze stresem, praca z końmi, spacery ziołowe i dużo, duuużo innych, z czego większości pewnie nie pamiętam. Zlotowisko w pewnym momencie świeciło pustkami, bo każdy uczestniczył w jakichś warsztatach. 

Ja osobiście miałam przyjemność iść na ziołowy spacer pod opieką Agnieszki z bloga AgaRadzi, gdzie zbieraliśmy zioła, z których później obiad przygotowała Hanna Zielicha Świątkowska. Od Zielichy nie mogłam oderwać wzroku, gdy z niesamowitym skupieniem, ubrana w piękny strój, kroiła zieleninę do zupy. Było w tym coś tajemniczego i hipnotyzującego: prawdziwa wiedźma przy pracy, pełna spokoju i głębokiej mądrości. 


Uczestniczyłam też w warsztatach prowadzonych przez Ilonę, która ma w sobie urok prawdziwej opiekunki domowego ogniska i każdym ruchem roztacza wokół siebie ciepłą, przyjazną aurę. Pod jej czujnym okiem stworzyliśmy słoiczki pełne pyszności, pachnące latem, truskawkami i lubczykiem, w dodatku bez cukru i konserwantów. Te trzy godziny pokazały mi, że naprawdę z niczego można zrobić bardzo smaczne i całkiem zdrowe coś, coś, co niesamowicie pobudza zmysł i smaku i zapachu. Ilonkowy hiram niechybnie zrobi furorę wszędzie, gdzie trafi, a mnie rabarbar już śni się po nocach. 

Dużo rąk do pracy...
...oznacza dużo pyszności
Wieczorem na uczestników zlotu czekało wspaniałe przeżycie, stodołowe kino pod chmurką, gdzie Anna ze strony Oblicza Gruzji zaprezentowała… oblicza Gruzji. Te kulinarne. Odbyliśmy ciekawą podróż po świecie, nie ruszając się z trawnika. Prezentacja naprawdę otworzyła mi głowę, znów przekonałam się, że zjeść można prawie wszystko i to na tysiąc różnych sposobów. Że dziko nie znaczy niesmacznie czy jałowo. Fajnie było liznąć w taki sposób choćby ten kawałek innej kultury i tradycji, nie mówiąc o tym, że już w trakcie prezentacji miałam ochotę wziąć plecak i biec ku nieznanemu, poznać inny świat i innych ludzi, spróbować wszystkiego, co dla mnie odmienne. Podróże muszą być szalenie ciekawe. Mimo, że mieszkamy w naprawdę malowniczym i bogatym w bogactwa roślinne (i niedocenianym) kraju, będę dążyć do tego żeby zobaczyć i spróbować jak najwięcej świata. 

Chłodny wieczór znów skończył się przy ognisku, tym razem konkursem nalewkowym. Nie mam pojęcia, kto w konkursie wygrał, ale autorzy nalewek naprawdę się postarali. Mnie najbardziej smakowała wytrawna wiśniówka o pestkowym aromacie. Ach, jeśli mowa o ognisku, to nie sposób wspomnieć o kakaowcu. Inez uraczyła nas ciekawą opowieścią na temat zastosowania i dobrodziejstw nasion kakaowca, częstując zebranych nasionkami i w wersji surowej i prażonej w ognisku. Bardzo smaczne rzeczy, polecam. Prażony kakaowiec smakował mi taką naprawdę gorzką czekoladą, której szczerze mówiąc, nie lubię. Jednak same ziarna pozbawione są tej dziwnej kwaskowatości czekolady, a przy tym naturalne, więc gotową czekoladę wyprzedzają o sto kilometrów i chętnie nabyłabym swój zapasik. 


Sobota zakończyła się dla mnie o czwartej nad ranem, więc w niedzielę daleko było mi do skowronka. Kiedy nieprzytomnie snułam się po zlotowisku w poszukiwaniu wody, gotowa wrócić spać, wpadłam na Inez, która obudziła mnie jednym zdaniem: „za chwilę spacer z Łukaszem Łuczajem, obudź rodzinę”. Tak otrzeźwiona rączo pobiegłam po moich współtowarzyszy i ruszyliśmy na szalenie ciekawy spacer. Zjadliwych roślin jest tak dużo, że jakieś pół godziny zajęło nam wyjście ze zlotowego ogrodu. Ja jednak do końca spaceru nie dotrwałam, po części ze względu na upał, po części na niewyspanie, a trochę dlatego, że cieszył się on dużą popularnością i uczestniczyło w nim mnóstwo ludzi. Wolę bardziej kameralne klimaty, więc bez żalu opuściłam towarzystwo, ciesząc się, że jednak miałam okazję tę osobistość poznać i posłuchać chociaż chwilę, bo pan Łuczaj fascynuje mnie odkąd w ogóle zaczęłam się interesować roślinami. Bardzo spodobał mi się jego sposób opowiadania, prawdziwa kopalnia ciekawostek, do tego ściśle naukowe podejście: każda roślina nazwana z „imienia i nazwiska” i po polsku i łacinie. Bardzo cenię taką jasność i dokładność. Kto wie, może kiedyś skuszę się na warsztaty u pana Łukasza. 

Na koniec zlotu załapałam się jeszcze na pokaz produkcji swańskiej soli, przyprawy gruzińskiej, której jednym z elementów są suszone płatki aksamitki, które po utarciu pachną kurkumą, tylko, że lepiej. Tak, drodzy ogrodnicy, wasze nielubiane śmierdziuchy-cmentarniki to bardzo aromatyczna przyprawa!

Ostatnią dla mnie rzeczą był mały wykład o systematyce roślin, czyli przybliżenie najważniejszych rodzin, w których znaleźć można zioła oraz lekcja posługiwania się kluczem roślin, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że muszę sobie taki sprawić. 

Jeszcze tylko wpis do księgi pamiątkowej i do domu.

Powiem szczerze, najbardziej żałuję, że nie mogłam się roztroić i być wszędzie jednocześnie, bo mam poczucie, że umknęło mi mnóstwo ciekawych rzeczy i to chyba tych, na których najbardziej mi zależało. Ale co tam, wróciłam opalona i przeszczęśliwa. To było niesamowite doświadczenie i jestem pewna, że zostanę stałym bywalcem zlotów, choćbym miała iść na nie pieszo przez pół Polski. 

Urzekło mnie to, że zlot połączył mnóstwo ludzi o wspólnej pasji, którą są szeroko pojęte rośliny, ale przy tym niesamowicie różnych. Każdy ze zlotowiczów miał coś ciekawego do powiedzenia, każdy miał swoją niszę – czy to kosmetyki, leki, magia ziół, kuchnia, octy, czy mydła. Ziołowe towarzystwo zrzesza się na fanpejdżu Poszukiwacze Roślin, ale oczywistym jest, że poszukują oni nie tylko roślin, ale też prawdy, sensu i niezależności. To są ludzie wolni, bogaci w życiową mądrość, spokojni i szczęśliwi, bo korzystać potrafią z dobrodziejstw natury. Bardzo podniosło mnie to na duchu. Okazało się, że w tym chorym, wypaczonym świecie jest jednak całe mnóstwo ludzi, którzy w głowach mają poukładane i wyznają normalne wartości. Moim największym i najbardziej budującym odkryciem był Szymon, młody chłopak z zamiłowania bushcrafter, pszczelarz (!) i botanik-samouk (!!), który zagiął mnie i rozłożył na łopatki swoją wiedzą na temat roślin i swoją doskonałą znajomością łacińskiej nomenklatury botanicznej (łacińskie nazwy to takie moje zboczenie). Szymon przywrócił mi wiarę w młodych ludzi i troszkę wjechał na ambicję, bo sam nauczył się więcej, niż ja na studiach – co idealnie pokazuje, że NIE LICZY SIĘ PAPIER. Droga ludzkości, czas odrzucić stereotypy i popatrzeć na życie realistycznie. 


Wszystko, co zobaczyłam na zlocie dało mi niesamowitego kopa, pokazało, że to, co zaczynam robić, ma ogromny sens. Że moje raczkowanie do czegoś dąży, bo każdy mistrz sam kiedyś był uczniem i sam początkował. To, co widziałam, uświadomiło mi, że wszystko jest cudownie proste i że możliwości są nieograniczone. Że gdy już nauczę się dobrze robić jedną rzecz, mogę ją dowolnie modyfikować, wystarczy tylko szczypta fantazji, o którą – przyznaję bez bicia – czasem u mnie trudno.

                Należy też wspomnieć, że zlot nie odbył by się bez Inez, nieustraszonej i niezmordowanej organizatorki, która podołała zadaniu naprawdę świetnie i wciąż zachodzę w głowę, jakim cudem jedna osoba może ogarniać tak dużo spraw i mieć taki posłuch: gdy Inez mówi, że trzeba coś zrobić -  wszyscy to robią. Gdy Inez mówi, że trzeba gdzieś pójść – wszyscy idą. Gdy Inez mówi: „Nie, nie możecie jeszcze jechać do domu.” – nie jedziemy jeszcze do domu. To jest bardzo ciekawe zjawisko. Oby tak dalej, bo chyba wszyscy z niecierpliwością czekać będą na następny zlot. 

 Podsumowując, było cudownie, chcę więcej!
 
 PS. Dokładna relacja jest TUTAJ. Ja nie jestem w stanie o wszystkim napisać, bo nie we wszystkim uczestniczyłam.

5 komentarzy:

  1. Toż to prawdziwy Odlot Ziołowy :)) A ja sobie w kółko powtarzam : "Do trzech razy sztuka !" W przyszłym roku MUSI mi się na ten Zlot udać przyjechać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. MUSISZ. Najlepsza rzecz, jaka mnie ostatnio spotkała :)

      Usuń
  2. Pięknie napisane :) Pozdrawiam i zapraszam za rok

    OdpowiedzUsuń
  3. A to się "Docenty" rozmnożyły;) /"...młody chłopak z zamiłowania bushcrafter, pszczelarz (!) i botanik-samouk (!!), który zagiął mnie i rozłożył na łopatki swoją wiedzą na temat roślin i swoją doskonałą znajomością łacińskiej nomenklatury botanicznej (łacińskie nazwy to takie moje zboczenie). "

    OdpowiedzUsuń
  4. Przyjemnie sobie powspominać ;-) Zima niedługo się skończy...No doobra, jeszcze się nie zaczęła, ale co tam, zaraz potem będzie wiosna, a zaraz potem III Zlot ;-) Mam nadzieję, że na trzeci też uda mi się przyjechać!

    OdpowiedzUsuń