Po strasznie rozlazłym (ale i
całkiem produktywnym) dniu, który ciągnął się w nieskończoność, udało mi się w
końcu usiąść i podumać. I wydumałam: kolejny majówkowy biwak dobiegł końca, a
ja, jak zwykle zresztą, muszę teraz zmierzyć się z powrotem do szarej
codzienności.
Bo wiecie, to wcale nie tak łatwo, po trzech wspaniałych dniach na łonie natury, bez marudzenia wrócić do zwykłego życia, pracy, mycia naczyń.
Bo wiecie, to wcale nie tak łatwo, po trzech wspaniałych dniach na łonie natury, bez marudzenia wrócić do zwykłego życia, pracy, mycia naczyń.
No bo jak to tak? Jak się skupić
na liście zakupów czy wycieraniu kurzu, kiedy w nosie kręci jeszcze zapach
wczorajszego ogniska, kiedy w głowie szumią drzewa, a w oczach lśni rzeka w
ostatnich promieniach zachodzącego słońca? Tak trudno jakoś. A wszystko za sprawą miliona
małych, fajnych rzeczy.
Obozowaliśmy, jak zwykle, nad
Odrą, tym razem jednak mieliśmy stanowisko z widokiem na policką hałdę, zamiast
na takie śmieszne duże cosie, które kojarzą mi się zwykle z AT-AT. Okolica
piękna, opału mnóstwo, roślinność dosłownie pożera każdy skrawek gleby. Szokiem
dla mnie było, że w poprzednich latach jakoś mało uwagi poświęcałam temu, co
rośnie pod nogami. Tym razem zachwycałam się jak dziecko. Żeby znaleźć
cokolwiek smacznego do zjedzenia, wystarczyło właściwie wyciągnąć rękę, nawet
nie wstając od ogniska. Tyle czosnaczku, ile widziałam w ciągu tych trzech dni,
nie widziałam przez całą resztę życia. A w łanach czosnaczku zatrzęsienie
poczciwej jasnoty, bluszczyku kurdybanku, który został moją ulubioną przyprawą,
gwiazdnica do jajecznicy a do tego rzecz, która zachwyciła mnie najbardziej:
CAŁE GÓRY ARCYDZIĘGLA. Imponujący widok. Nie mogę uwierzyć, że to tak pospolita
u nas roślina. Kiedy pierwszy raz o niej usłyszałam na zajęciach z botaniki,
zapragnęłam zobaczyć ją w naturze. Pojęcia nie mam dlaczego, być może zaraziła
mnie tym wykładowczyni, która o roślinach opowiadała z taką pasją i miłością,
że nie sposób było przejść obok tego obojętnie. Tak już mam, że pewne rośliny z
przyczyn bliżej niewyjaśnionych, rozczulają mnie do głębi i chwytają za serce
swoimi zielonymi łapkami. Tak też miałam z arcydzięglem. Nie zapomnę chwili, w
której pierwszy raz stanęłam z nim oko w oko. Jakkolwiek idiotycznie to brzmi,
wzruszyłam się, łzy w oczach stanęły, a warto wiedzieć, że skłonna do wzruszeń,
a już tym bardziej do płaczu, nie jestem.
Wracając do tematu, miejscówka
biwakowa wyjątkowo przypadła mi do gustu. Po wydeptaniu sobie stanowiska pod
namiot, entuzjastycznie przystąpiliśmy do wicia naszego trzydniowego gniazdka.
Śmieszna sprawa, podczas pierwszych biwaków, na których byli sami panowie, ich
ekwipunek ograniczał się do namiotów i śpiworów, wędek, kiełbasek, chleba i
kawy (i piwa). Odkąd zaczęli zabierać ze sobą dziewczyny, okazało się, że biwak
nie ma racji bytu bez patelni, worka ziemniaków, zapasu masła czosnkowego,
składanego krzesełka, torebki mandarynek, pięciu kubeczków, miski, garści
widelców i łyżek. W tym roku, dla odmiany, stwierdziłyśmy, że konieczne są
jeszcze jajka i najgenialniejsza rzecz, jaka wpadła nam w ręce: żeliwny
kociołek. Kociołek zrobił furorę i mimo, że waży ze 20 kg, stanie się nieodłącznym
towarzyszem leśnych eskapad długoterminowych. Mimo, że panowie zawsze
narzekają, że zabieramy zdecydowanie zbyt dużo szpargałów, ich miny, kiedy
zamiast kiełbaski z ogniska (znowu) lub zupki chińskiej, dostają jajecznicę na
boczku, banany w czekoladzie, czy pieczone ziemniaki z masłem, są bezcenne i
rekompensują wszystkie narzekania.
No, ale, po wyładowaniu tego
całego majdanu i rozłożeniu obozowiska, zasiedliśmy przy ogniu. Później pozostało już tylko cieszyć się chwilą
i kontemplować. Tośmy się wszyscy zgodnie cieszyli i kontemplowali, jako przykazane.
Ja, na przykład, wykontemplowałam takie ładne obrazki:
Arcydzięgiel, miłości moja |
Po prawej widać rzeczone AT-AT |
Malownicza hałda |
Uwielbiam, uwielbiam biwaki.
Niesamowitą radość daje mi odnajdywanie się w zastanych warunkach. To bardzo
satysfakcjonujące, przyjechać w dzicz mając ze sobą kompletne minimum i za
pomocą kilku prostych narzędzi, dostosować przyrodę do swoich potrzeb.
Zaplanować przestrzeń: tu będziemy spać, tu będzie ognisko a tam zrobimy
kuchnię. Ta deska będzie naszym stołem, a ten kij to mój kostur – nikt nie ma
prawa go spalić! Po takim wydeptywaniu swoich ścieżek, wyposażaniu swojego
lokum, wkładaniu wysiłku w sprawienie, aby było jak najwygodniej, takie miejsce
staje się tymczasowym domem, którego wcale nie ma ochoty się opuszczać.
Wszystko własnymi rękami, nad wszystkim trzeba się zastanowić, to daje
niesamowite poczucie spełnienia, a wisienką na torcie jest fakt, że wszystko
odbywa się na łonie natury, przy akompaniamencie ptasich rozmówek, pachnącego
drewna, trzaskającego w ogniu, skrzypiących nad głową gałęzi. Stajemy się na
chwilę częścią przyrody, gdzie pierdoły, takie jak dziura w spodniach,
rozładowany telefon i brak prysznica kompletnie tracą znaczenie. Biwak rządzi
się swoimi prawami i ja te prawa uwielbiam, zwłaszcza, że te wszystkie radości
dzielę z ludźmi: i takimi bardzo bliskimi, z którymi widzę się codziennie i z
takimi, których widuję raz do roku. To naprawdę bardzo sprzyjające warunki do
dysput wszelakich i odkrywania nowych ścieżek intelektualnych. Piękna sprawa.
Polecam, Karolcia.
Gorszy dzień. Bobuś zmarzł, więc dostał kurtkę i miejsce przy ogniu. |
Miliony czosnaczka! |
Kącik kulinarny: jajówa na gwiazdnicy i boczku, doprawiona kurdybankiem i czosnaczkiem. Mniam! |
Magiczny kociołek, czarodziejsko sprawiał, że puste brzuszki stawały się pełne. |
Wyborność. Nie wiem co było najlepsze - roślinki, widok zachodzącego słońca, gawra czy kochany Bobek.
OdpowiedzUsuń