niedziela, 3 maja 2015

Biwak

Po strasznie rozlazłym (ale i całkiem produktywnym) dniu, który ciągnął się w nieskończoność, udało mi się w końcu usiąść i podumać. I wydumałam: kolejny majówkowy biwak dobiegł końca, a ja, jak zwykle zresztą, muszę teraz zmierzyć się z powrotem do szarej codzienności.
Bo wiecie, to wcale nie tak łatwo, po trzech wspaniałych dniach na łonie natury, bez marudzenia wrócić do zwykłego życia, pracy, mycia naczyń.
No bo jak to tak? Jak się skupić na liście zakupów czy wycieraniu kurzu, kiedy w nosie kręci jeszcze zapach wczorajszego ogniska, kiedy w głowie szumią drzewa, a w oczach lśni rzeka w ostatnich promieniach zachodzącego słońca?  Tak trudno jakoś. A wszystko za sprawą miliona małych, fajnych rzeczy.
Obozowaliśmy, jak zwykle, nad Odrą, tym razem jednak mieliśmy stanowisko z widokiem na policką hałdę, zamiast na takie śmieszne duże cosie, które kojarzą mi się zwykle z AT-AT. Okolica piękna, opału mnóstwo, roślinność dosłownie pożera każdy skrawek gleby. Szokiem dla mnie było, że w poprzednich latach jakoś mało uwagi poświęcałam temu, co rośnie pod nogami. Tym razem zachwycałam się jak dziecko. Żeby znaleźć cokolwiek smacznego do zjedzenia, wystarczyło właściwie wyciągnąć rękę, nawet nie wstając od ogniska. Tyle czosnaczku, ile widziałam w ciągu tych trzech dni, nie widziałam przez całą resztę życia. A w łanach czosnaczku zatrzęsienie poczciwej jasnoty, bluszczyku kurdybanku, który został moją ulubioną przyprawą, gwiazdnica do jajecznicy a do tego rzecz, która zachwyciła mnie najbardziej: CAŁE GÓRY ARCYDZIĘGLA. Imponujący widok. Nie mogę uwierzyć, że to tak pospolita u nas roślina. Kiedy pierwszy raz o niej usłyszałam na zajęciach z botaniki, zapragnęłam zobaczyć ją w naturze. Pojęcia nie mam dlaczego, być może zaraziła mnie tym wykładowczyni, która o roślinach opowiadała z taką pasją i miłością, że nie sposób było przejść obok tego obojętnie. Tak już mam, że pewne rośliny z przyczyn bliżej niewyjaśnionych, rozczulają mnie do głębi i chwytają za serce swoimi zielonymi łapkami. Tak też miałam z arcydzięglem. Nie zapomnę chwili, w której pierwszy raz stanęłam z nim oko w oko. Jakkolwiek idiotycznie to brzmi, wzruszyłam się, łzy w oczach stanęły, a warto wiedzieć, że skłonna do wzruszeń, a już tym bardziej do płaczu, nie jestem.
Wracając do tematu, miejscówka biwakowa wyjątkowo przypadła mi do gustu. Po wydeptaniu sobie stanowiska pod namiot, entuzjastycznie przystąpiliśmy do wicia naszego trzydniowego gniazdka. Śmieszna sprawa, podczas pierwszych biwaków, na których byli sami panowie, ich ekwipunek ograniczał się do namiotów i śpiworów, wędek, kiełbasek, chleba i kawy (i piwa). Odkąd zaczęli zabierać ze sobą dziewczyny, okazało się, że biwak nie ma racji bytu bez patelni, worka ziemniaków, zapasu masła czosnkowego, składanego krzesełka, torebki mandarynek, pięciu kubeczków, miski, garści widelców i łyżek. W tym roku, dla odmiany, stwierdziłyśmy, że konieczne są jeszcze jajka i najgenialniejsza rzecz, jaka wpadła nam w ręce: żeliwny kociołek. Kociołek zrobił furorę i mimo, że waży ze 20 kg, stanie się nieodłącznym towarzyszem leśnych eskapad długoterminowych. Mimo, że panowie zawsze narzekają, że zabieramy zdecydowanie zbyt dużo szpargałów, ich miny, kiedy zamiast kiełbaski z ogniska (znowu) lub zupki chińskiej, dostają jajecznicę na boczku, banany w czekoladzie, czy pieczone ziemniaki z masłem, są bezcenne i rekompensują wszystkie narzekania.
No, ale, po wyładowaniu tego całego majdanu i rozłożeniu obozowiska, zasiedliśmy przy ogniu.  Później pozostało już tylko cieszyć się chwilą i kontemplować. Tośmy się wszyscy zgodnie cieszyli i kontemplowali, jako przykazane. Ja, na przykład, wykontemplowałam takie ładne obrazki:

Arcydzięgiel, miłości moja

Po prawej widać rzeczone AT-AT

Malownicza hałda



Uwielbiam, uwielbiam biwaki. Niesamowitą radość daje mi odnajdywanie się w zastanych warunkach. To bardzo satysfakcjonujące, przyjechać w dzicz mając ze sobą kompletne minimum i za pomocą kilku prostych narzędzi, dostosować przyrodę do swoich potrzeb. Zaplanować przestrzeń: tu będziemy spać, tu będzie ognisko a tam zrobimy kuchnię. Ta deska będzie naszym stołem, a ten kij to mój kostur – nikt nie ma prawa go spalić! Po takim wydeptywaniu swoich ścieżek, wyposażaniu swojego lokum, wkładaniu wysiłku w sprawienie, aby było jak najwygodniej, takie miejsce staje się tymczasowym domem, którego wcale nie ma ochoty się opuszczać. Wszystko własnymi rękami, nad wszystkim trzeba się zastanowić, to daje niesamowite poczucie spełnienia, a wisienką na torcie jest fakt, że wszystko odbywa się na łonie natury, przy akompaniamencie ptasich rozmówek, pachnącego drewna, trzaskającego w ogniu, skrzypiących nad głową gałęzi. Stajemy się na chwilę częścią przyrody, gdzie pierdoły, takie jak dziura w spodniach, rozładowany telefon i brak prysznica kompletnie tracą znaczenie. Biwak rządzi się swoimi prawami i ja te prawa uwielbiam, zwłaszcza, że te wszystkie radości dzielę z ludźmi: i takimi bardzo bliskimi, z którymi widzę się codziennie i z takimi, których widuję raz do roku. To naprawdę bardzo sprzyjające warunki do dysput wszelakich i odkrywania nowych ścieżek intelektualnych. Piękna sprawa. Polecam, Karolcia. 
Gorszy dzień. Bobuś zmarzł, więc dostał kurtkę i miejsce przy ogniu.

Miliony czosnaczka!

Kącik kulinarny: jajówa na gwiazdnicy i boczku, doprawiona kurdybankiem i czosnaczkiem. Mniam!


 
Magiczny kociołek, czarodziejsko sprawiał, że puste brzuszki stawały się pełne.






1 komentarz:

  1. Wyborność. Nie wiem co było najlepsze - roślinki, widok zachodzącego słońca, gawra czy kochany Bobek.

    OdpowiedzUsuń