czwartek, 21 maja 2015

Kiermasz ogrodniczy 2015 - Szczecin



Zazwyczaj zielarka w dzień wolny ZBIERA. Zbiera dużo i intensywnie, a później suszy i przetwarza. I mimo, że to wciąga niczym moje ukochane bagna, czasem miło jest zrobić coś innego.
Z tego powodu w niedzielę wylądowałam na kiermaszu ogrodniczym w Szczecinie. Odbywa się on co roku na Wałach Chrobrego i połączony jest z wystawą florystyczną o tematyce… bliżej mi nieznanej.
Wysiadłam z samochodu, wkroczyłam pomiędzy stoiska, oczy zaświeciły mi się momentalnie i tryb zielarki został wyłączony. Włączył mi się za to tryb ogrodnika.
Jakiekolwiek właściwości lecznicze czy wartość odżywcza roślin kompletnie przestała mnie na tę chwilę obchodzić. Otoczyła mnie feeria barw i mieszanka zapachów (i koszmarny tłum). Prawie każde stoisko przykuwało mój wzok, czy to ciekawą odmianą czegoś, co już znam, czy to jakąś nową mi zieleniną, czy to jakimś idiotycznym koszmarem, typu niebieskie, odpustowe storczyki. Zrobiłam milion zdjęć, które ogarniam od trzech dni i oglądam je dzień w dzień, żeby zapamiętać, co najbardziej mi się podobało, a roślin, które mnie zachwyciły, było mnóstwo. Od zwykłych cynii, poprzez moje ukochane orliki, róże, wyglądające jak zwijane z bibuły, po lilak o liściach jak pstrokaty filodendron. O ludzie, cuda na kiju!
Bardzo korciło mnie, żeby wydać worek pieniędzy na każdą pierdołę, która wpadła mi w oko. Postanowiłam sobie jednak, że w tym roku zrobię tylko rozeznanie, dowiem się, co ciekawego można dostać i worek pieniędzy wydam dopiero w przyszłym roku, kiedy to docelowo już będę miała gdzie w spokoju sadzić i siać. Skupiłam się więc na zachwycaniu się.
A było czym. Poza standardowymi stoiskami z kwiatami, cebulkami, drzewkami owocowymi czy iglakami, znalazły się miejsca ciekawsze. Wyjątkowo podobało mi się stoisko z sukulentami. Maleńkie kaktusiki, grubosze i inne drobiazgi na myśl przypominały miniaturowe drzewka. Mimo, że jakoś sukulenty mnie nie kręcą, chciałam je WSZYSTKIE. Zasmucił mnie brak litopsów, których w ogóle ostatnio nigdzie nie mogę znaleźć. Zdziwiłam się na widok kramu z roślinami wodnymi, gdzie sprzedawano też karpie i karasie do oczka wodnego. Ponoć było też dwa lata temu (wtedy ostatni raz tam byłam), ale jakoś nie zapadło mi w pamięć. Wyczekiwałam z utęsknieniem stoiska z bonsai, bo do tych cudów mam słabość i średnio raz do roku przychodzi mi do głowy, żeby sobie zrobić własne, od podstaw. Jednak tym razem się rozczarowałam, bo były tam chyba tylko jałowce, łudząco do siebie podobne. Zabrakło kwitnących miniaturek rododendronów, zabrakło buków, sosen i mnóstwa innych fajnych drzewek. Ciekawie natomiast było przy kramiku, w którym można było zaopatrzyć się w egzotyczne dość rośliny, takie jak pieprz, wanilia, cytrusy czy granat. Miałam też okazję spróbować pierwszych polskich truskawek, chociaż moją pierwszą polską truskawkę zjadłam już ze dwa tygodnie temu (uroki pracy w sklepie ogrodniczym).
Oczywiście, poza roślinami, obecne były też kramiki z miodem (a nawet pszczołami), rękodziełem, meblami ogrodowymi i jedzeniem. Znalazło się nawet stoisko… naganiaczy Komorowskiego, czego nawet nie będę komentować.
Dość istotnym elementem całego wydarzenia była wystawa florystyczna, na temat której nie potrafię się wypowiedzieć, bo kompletnie nie rozumiem sztuki. Żadnej. Nie wiem, nie znam się, zarobiona jestem. Aczkolwiek obejrzałam każde dzieło, zatrzymując się zwłaszcza przy tych autorstwa moich byłych wykładowców oraz moich zdolnych znajomych ze studiów. Życzę im powodzenia w dalszym studiowaniu (i tworzeniu) i przyznać muszę, że trochę mi tych ludzi i uczelni brakuje :)
Fakt faktem, na wystawie znalazło się kilka rzeczy, które mnie zainteresowały. Spędziłam 10 minut na rozplątywaniu jabłek, wiszących na sznurkach, które uparcie dalej plątał jakiś pięciolatek. Oczywiście, ktoś nie mógł się powstrzymać i jedno jabłko nadgryzł. Po chwilowym oburzeniu zaczęłam zastanawiać się, czy nie taki właśnie był cel autora pracy, poczęstować przechodniów jabłkiem. Znalazło się też kilka koszmarków, typu manekin płci męskiej w spódnicy z worka na śmieci i kapeluszu z kwiatów, ale co ja tam wiem o kreatywności.
Cała impreza jest dość skromna (jak mniemam), ale grunt, że coś się w tej materii dzieje. Miło jest raz do roku wychynąć ze swojej nory i popatrzeć na rośliny trochę ciekawsze niż te, którymi zajmuję się w pracy. Poczyniłam mnóstwo obserwacji, mniej więcej wiem, czego się spodziewać i liczę, że w następnym roku wrócę stamtąd z bogatsza o mnóstwo piękności do mojego przyszłego  ogrodu.
Tymczasem, wracam do trybu zielarki.

Ach, zapomniałabym o zdjęciach!


Orliki, moja miłość

Nie takie pierwsze polskie truskawki


Ogrodnik ogrodnikiem, ale ziół bym nie odpuściła







Sine róże zachwycają mnie od lat.

Sowy bolesławieckie są oburzone Twoją nieobecnością na kiermaszu.

Jedyna odmiana żurawki, która mi się podoba

W miniaturze wszystko jest urocze


1 komentarz: